Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein
317
BLOG

Odcinek osiemnasty

Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein Polityka Obserwuj notkę 31

Dochodziło chyba południe. Czułno zwlókł się i z rozpaczą zorientował, że w domu nie ma już nic do picia. Musiał żłopać paskudną wodę z kranu, która może nie byłaby taka zła, gdyby nie jego nastawienie. A nastawienie miał fatalne. Obręcz wokół głowy zaciskała się. Konsekwencja bezsensownego pijaństwa minionej nocy. Kolejnego bezsensownego pijaństwa, którego nie usprawiedliwiały ani praktyczne rachuby, ani uniesienie, ani towarzystwo, ani metafizyczne doznania. Nic. Bezsens. Obręcz zaciskała się. Nie miał pracy. Za miesiąc dostanie ostatnie pieniądze z „Kuriera”. Wilczycki przegrał właśnie proces z Lwem. Niedługo jego kolej. Będzie musiał przepraszać, będzie musiał płacić. Ciekawe, z czego? Jako dziennikarz nie znajdzie pracy. Odmówiła mu nawet Tarnowska z branżowego pisma, Tarnowska, która wcześniej pokornie zabiegała u niego o wywiad. Jest sam i przegrany. To dziwne poczucie, które nawiedziło go, gdy dostał wymówienie z „Kuriera”, a które przepędził jako nieracjonalne, okazało się nad wyraz prawdziwe. Ma dwadzieścia osiem lat i jest przegrany. Nie ma co ze sobą zrobić.

Przypadkowe pijaństwa wynikały z poszukiwania towarzystwa. Czułno miał dużo czasu, jego dawni przyjaciele zdecydowanie mniej. Jego telefony rozbijały się o ich wymówki. Uświadomił sobie, że coraz częściej jest dla nich tylko natrętem. Wyobrażał sobie te dialogi: „Ach, ten Czułno, stał się taki męczący od kiedy wypadł z obiegu”. „Nie potrafi przyznać, że sam na to zapracował”. „Tak, zawsze przypuszczaliśmy, że to nudziarz, ale teraz nie sposób się od niego odczepić”. Widział ironicznie skrzywione twarze, słyszał chichot. Tracił pewność siebie, której wcześniej nigdy mu nie brakowało. Nawet, kiedy trafiał na znajomych, wahał się czy podejść do nich. Swoim zachowaniem zwykle nie ułatwiali mu decyzji.

Umówił się kolejny raz z Kowalem. W „Jazz Bistro” śpiewaczka udawała Ellę Fitzgerald. Pili kolejne piwo. Postać Kowala rozpływała się w półmroku. Omówili już losy swoich znajomych, których sytuacja zmieniła się niewiele. Czułnie nie chciało się mówić. Uzmysłowił sobie, że nie lubi Kowala, który nie zaproponował mu pracy w „Czasie Polskim” ani nie pomógł jej znaleźć gdzie indziej. Wprawdzie napomykał coś, co można było zrozumieć jako tłumaczenie, ale nie było to jasne. Czułno chciałby jeszcze raz powtórzyć mu, wykrzyczeć, że to on miał rację, a to, co go spotyka, jest skandalem, ale milczał, nie znajdując niczego więcej do powiedzenia i wpatrując się w ciemny pejzaż twarzy, której nie rozpoznawał.

Muszę już iść – przypomniał sobie człowiek po drugiej stronie stolika. – Ja płacę – uspokoił niepewny gest Czułny.

Właściwie nie miał co robić. Chodził po mglistej Warszawie, wśród obcych ludzi, którzy mijali go, czasami potrącali nieuważnie. Przez moment pomyślał, że go nie ma i zdumiał się tą myślą.

Siedział na przystanku tramwajowym przed Placem Zbawiciela i nagle uświadomił sobie, że nie wie, co tu robi. Nie wiedział, dlaczego ma jechać tramwajem w dół Marszałkowskiej i po co w ogóle ma ruszać się z miejsca. Wszystko było przypadkowe: miejsca, ludzie, a najbardziej on sam. Mogłoby go tu nie być i nikt nie zauważyłby jego nieobecności. Właściwie przestał istnieć. Był niepotrzebnym statystą w spektaklu, którego scenografią było to miasto. Spektaklu, którego sensu, a nawet fabuły nie potrafił zrozumieć. Poczuł lęk i wręcz fizyczny ból. Nie pojmował swojego stanu. Dopiero, kiedy tramwaj odjechał, zrozumiał, że nadal siedzi na przystanku. Obok pojawili się nowi ludzie, którzy wyglądali identycznie jak poprzedni. Niedostępna dziewczyna podrygiwała do rytmu sączącego się przez słuchawki w jej mózg. Spoglądając na nią, dwóch facetów głośno pokrzykiwało o jakiejś imprezie, która miała się zdarzyć albo zdarzyła się już. Kobieta skarżyła się swojemu towarzyszowi na problemy w pracy. Mężczyźni opowiadali o meczu. Bliskość sąsiadów była tylko złudzeniem. Przeźroczyste ścianki przestrzeni rozrastały się w lata świetlne. Obok przemieszczały się tylko widma postaci, słyszał echo nie wiadomo jak oddalonych głosów. Nie musiało ich tu być. On nie musiał się tu znaleźć.

Poprzedniego dnia zadzwonił do Zuzanny. Trudno było dziwić się jej zaskoczeniu. Przez dwa miesiące nie odzywał się, nie odbierał jej telefonów. Po krótkim wahaniu zdecydowała się przyjść do niego. W łóżku, po wszystkim, uśmiechnęła się niepewnie. Zrobiło się mu głupio. Kiedy minęło męczące go od jakiegoś czasu niezaspokojenie, pomyślał, że przestała go właściwie interesować, a wciągając ją do łóżka niepotrzebnie obudził w niej nadzieję. Nie miał jej nic do powiedzenia.

Przypadkowo spotkany dawny znajomy ze studiów. Był z nim gość, z którym Czułno podobno spotkał się kiedyś. Jeszcze kilka miesięcy temu nie poświęciłby im więcej niż paru konwencjonalnych zdań. Teraz się ucieszył. Ich paplanina przeciskała się przez osaczającą go nierzeczywistość. Parę piw, a potem wódka w mieszkaniu Stefana. Szum słów i alkoholu przesłaniał próżnię. Przez moment poczuł do współbiesiadników coś w rodzaju sympatii. Potem wracał przez ostępy nocnej Warszawy. Miał wrażenie, że nie potrafi przypomnieć sobie drogi. Obce miasto bawiło się z nim.

Obudził go kac i poczucie obrzydzenia. Powinien wyjść, napić się czegoś, ale nie mógł wykrzesać z siebie wystarczającej porcji woli, przełamać bezwładu kończyn. Pił więc paskudną wodę, która nie gasiła palącego pragnienia. Pomyślał z przerażeniem, że być może nie pozostanie mu nic innego, jak powrócić do Świdra. Świadomość tego męczyła go już dłuższy czas. Ma dwadzieścia osiem lat, a jego życie zamyka się.

Dzwonek telefonu zaskoczył go.

Tu sekretariat redaktora naczelnego „Słowa”, czy pan Stanisław Czułno? Pan Michał Bogatyrowicz chciałby z panem rozmawiać.

Zdumienie Czułny spowodowało, że dwa razy wybełkotał odpowiedź, zanim sekretarka zrozumiała go.

Pan Czułno, prawda? Ja już zostałem przedstawiony. Chciałbym się z panem spotkać i porozmawiać. To nie jest na telefon.

Kiedy?

Najlepiej dziś. Na przykład o siedemnastej w pubie na Koszykowej. W „Guinessie”. Mam nadzieję, że nadmiar obowiązków nie wyklucza tego terminu?

W głosie Bogatyrowicza dźwięczała ironia, ale osłupiały Czułno nie był w stanie zareagować.

Nie. To znaczy tak. To znaczy, chyba mógłbym, tak, mógł-
bym się z panem spotkać.

Przez parę godzin przed spotkaniem Czułno snuł się po mieście. Przychodziły mu do głowy najdziksze interpretacje, wszystkie równie bezsensowne. Było wilgotno i mglisto. Wiosna tliła się czekając na lato. Wchodząc do pubu Czułno rozumiał tyle samo, co w momencie telefonu. Czyli zupełnie nic.

Bogatyrowicz przyszedł parę minut później. Czułno poderwał się zbyt gwałtownie, za późno zdając sobie z tego sprawę, ale redaktor „Słowa” wyciągnął już do niego rękę.

Pili piwo. To było drugie, błogosławione piwo tego dnia. Czułno marzył o nim, ale powstrzymywał się, chcąc zachować trzeźwość na nieznane wyzwanie. Pierwsze piwo wypił zaraz po wyjściu z domu, aby choć odrobinę ukoić skołatane nerwy. Teraz pogrążał się w uspokajającej goryczy.

Jesteśmy dużymi chłopcami. Przejdźmy do rzeczy. Cenię pana. Jest pan naprawdę świetnym, utalentowanym dziennikarzem. Nawet ostatnio, w tej sprawie, w której nie miał pan racji – gestem dłoni Bogatyrowicz powstrzymał protesty Czułny. – Nie chciałbym teraz dyskutować. Do sporów przejdziemy później. Teraz, jeśli pan pozwoli, chciałbym coś zaproponować. Ale zanim to zrobię, miałbym jeszcze inną propozycję. Przejdźmy na ty. Łatwiej będzie się mi mówiło. Są jakieś opory?

Czułno był coraz bardziej oszołomiony. O Bogatyrowiczu w środowisku mówiło się: Michał. Byle pętak, który napisał notatkę w jakiejś gazecie, dawał do zrozumienia, że redaktor „Słowa” to jego kolega. W „Słowie” rzeczywiście wszyscy byli na ty. Co innego w odniesieniu do osób spoza. Propozycja Bogatyrowicza była wyróżnieniem.

Oczywiście, że nie. Będzie mi bardzo miło.

No to świetnie. Michał.

Staszek.

Trącili się kuflami.

Mówiłem, że nawet w tej sprawie, w której nie miałeś racji, zachowałeś się godnie. Doceniam to. I do rzeczy. Chciałbym zaproponować ci pracę. U siebie. Na warunkach identycznych jakie miałeś w „Kurierze”. Co ty na to?

Czułno utopił się w piwie. Przez moment myślał, że Bogatyrowicz kpi. Potem niespodziewanie zobaczył przed sobą perspektywy, który olśniły go. A równocześnie coś zagadało w nim, że Bogatyrowicz proponuje mu targ. W ślad za propozycją pojawią się warunki. Na jakie kompromisy może iść, aby nie wrócić do sytuacji, w jakiej był jeszcze rano, do świata bez perspektyw? Ile jest warte wyrwanie się z tej matni?

Rozumiem, że możesz potrzebować trochę czasu, aby mi odpowiedzieć. Wolę jednak stawiać sprawę jasno. Chciałbym wiedzieć, czy jesteś zainteresowany. Aby ci ułatwić, przedstawiam warunki. Wspomniałem: pieniądze takie jak w „Kurierze”. Również swoboda. Nie wtrącam się w działania śledcze swoich dziennikarzy, chyba że sami mnie o to poproszą. Nie ma żadnej cenzury. Jest tylko praca redakcyjna. Bo, zgodzisz się chyba, że tobie samemu trudno czasami rozpoznać, na ile trop, którym podążasz, jest wiarygodny?

Czułno przyznał. Bogatyrowicz kontynuował.

Reporterka śledcza to stąpanie po polu minowym. Zgodzisz się? – I znowu Czułnie pozostawała tylko zgoda. Bogatyrowicz zamówił kolejne piwa.

Rozliczne typy, rozliczne lobby chcą cię wypuścić. Wykorzystać przeciw przeciwnikom, zamącić, żeby osłonić swoje machloje, skompromitować cię wreszcie. I widzisz, tu mam zastrzeżenia, zresztą większe do Wilczyckiego niż do ciebie. To on powinien był wszystko sprawdzić.

Czułno protestował. Tym razem Bogatyrowicz słuchał dłużej. Dopili piwo.

Nie można tego pić bez końca. Może koniaczek? – Czułno się zgodził.

Twoje argumenty, daruj, nie mają już specjalnego znaczenia. Sam wiesz, że sprawa jest zamknięta. Wilczycki przegrał proces. Lew jest oczyszczony. Wszyscy to wiedzą. Moja propozycja nie ma z tym związku. Niepokojące jest tylko, że wszyscy zgadzają się, jaka jest prawda, a ty nie chcesz przyznać się do błędu. No, mniejsza z tym. Moja propozycja, jak powiedziałem, jest od tego niezależna. Przyjmujesz? – Trącił jego kieliszek swoim.

Przyszłość otwierała się przed Czułną. Największa gazeta, najbardziej wpływowa. Lepiej niż w „Kurierze”. Tam będzie mógł rozwinąć skrzydła! I Bogatyrowicz. Wilczycki nie dorasta mu do pięt. To prawda, co mówili o nim. Prawdziwy gość, myślał Czułno. Potrafi zdystansować się do swoich przekonań, a nawet sympatii i docenić profesjonalizm oraz talent. Czułno był już nieco zawiany. Spojrzał w uśmiechniętą twarz Bogatyrowicza i ogarnęła go przemożna sympatia.

Myślę, że się dogadamy – powiedział.

Świetnie. Bardzo się cieszę. To może jeszcze po jednym na początek tak dobrze zapowiadającej się współpracy?

Czułno zgodził się z entuzjazmem. Był w euforii.

Aha, i jeszcze jedna drobna sprawa. Masz proces z Lwem?

Niestety, tak.

Dobrze byłoby go zakończyć. Domyślam się, że Lew żąda przeprosin. I forsy. Sąd przyzna mu rację. Masz to jak w banku. To przecież ta sama sprawa co Wilczyckiego. A jego już skazali. Nie tylko na przeprosiny. Hmmm... Mam pomysł. Lew mógłby wycofać sprawę.

Naprawdę? – Czułno był teraz gotów uwierzyć we wszystko. Dopił kolejny koniak i buzował w nim optymizm.

Musiałbyś tylko napisać artykuł. To byłby twój dobry początek w „Słowie”. Nie, nie chodzi o żadną samokrytykę – Bogatyrowicz powiedział to równocześnie z gestem Czułny, który zobaczył konstrukcje swojej przyszłości rozpadające się w proch. On sam chwiał się nad pustką, w której jeszcze przed momentem kontemplował fatamorganę. Bogatyrowicz chciał, aby przyznał się do winy, aby dokonał autokompromitacji. To miała być cena za pracę i powrót do swojego upragnionego świata. Do świata. Czułno był tak porażony, że przez moment nie słyszał słów redaktora „Słowa”. Ten kontynuował jednak, jakby widział jego myśli.

Nie chodzi o żadne przyznanie się do winy. Bo to nie ty ponosisz winę. Ty przyniosłeś dokumenty. Sprawą szefa było je zanalizować. Tylko to napiszesz.

To znaczy co?

Jak to, co? Prawdę!

Jaką prawdę?

Jak to jaką? Prawda jest jedna! Opiszesz sprawę. Dostałeś od ubeka materiały. Prawda?

Tak. Potem go zabili.

Ty znowu swoje. Skąd wiesz, że go zabili?

Jak to skąd? Przecież to oczywiste. Były motywy i sprawa niejasna taka...

A co stwierdzono oficjalnie?

Oczywiście samobójstwo.

To niepokojące. To twoje przekonanie o wszechwiedzy. Specjaliści, wszyscy mówią co innego, a ty swoje! Musisz jednak zastanowić się nad sobą. Ale mniejsza o los ubeka. Po co dał ci te materiały?

Mówił coś o sprawiedliwości, ale chyba chciał się odegrać. Może jakieś interesy?

Odegrać się? Interesy? Człowieku! Jakie ten gość mógł mieć interesy z Lwem?! Kandydował na szefa rektorów?

No, niee...

Sam widzisz, jakie to bzdury! Przynosisz materiały, a Wilczycki od razu w nie wierzy!

Nie, to nie było tak – w Czułnie odezwała się lojalność. – Musiałem go przekonywać...

Coś łatwo dał się przekonać.

Sprawdzaliśmy w IPN-ie.

Kto sprawdzał?

Ja, ale głównie ludzie z redakcji, dla Wilczyckiego.

No właśnie. A znasz tych z IPN-u?

To przecież poważna instytucja.

Poważnaaa? Nie jestem pewien. Wiem, że najgroźniejsza, bo przez nikogo nie kontrolowana. Instytucje tworzą ludzie. A jeśli ich ambicje wykraczają poza ich role... I do tego mają do czynienia z takim ładunkiem, takim szambem, którym można świnić każdego... Czy ty znasz tło sprawy? Wiedziałeś choćby o inicjatywie Lwa na rzecz tolerancji? Nie na rękę była sporej grupie polityków, tak, nie na rękę. Jak będziesz chciał, opowiem ci to wszystko, bo siłą rzeczy zaangażowałem się w całą sprawę. Ba, ostrzegałem Wilczyckiego, żeby nie pozwolił sobą manipulować. Tu, w tej knajpie mu to mówiłem. Możesz go zapytać. Ale jego też poniosła ambicja, która nie liczy się z niczym. Mniejsza z tym, choć jeśli cię to interesuje, to mogę ci dużo na ten temat powiedzieć. Wszyscy, zwróć uwagę, wszyscy zrozumieli sprawę. Szkoda, że dałeś się w nią wpuścić. Nie przyszło ci do głowy, że ubecy od zawsze usiłowali wkopać kogoś takiego jak Lew? A nie pomyślałeś, w co może grać Wilczycki? Zobacz zresztą, nawet Belgowie zrozumieli o co chodzi i pozbyli się go. No, ale jeszcze raz. Nie musisz się tym zajmować. Ty tylko opiszesz, że przyniosłeś materiały, które dał ci anonimowy ubek. Zrobiłeś swoje. Twój redaktor powinien był dopilnować reszty. Jeśli napiszesz zgodnie z prawdą, że ty nie miałeś wystarczających danych, aby oskarżyć Lwa, jemu to wystarczy. Wycofa pozew. Nie chciałbym, żeby moja gazeta była umoczona w tę śmierdzącą sprawę, a jeśli ty będziesz w niej pracować... W ogóle dużo lepiej będzie dla ciebie, jeśli odetniesz się od niej, żeby cię z nią już nie kojarzono. Ty wykonałeś swoją robotę. Niektórzy, w tym ja, mogliby zarzucić ci leciutki niedostatek refleksji. Ale złóżmy to na karb młodości. Masz tylko napisać prawdę.

Tylko prawdę? – upewnił się Czułno. W sumie Bogatyrowicz nie żąda od niego za wiele. Przecież może opisać sprawę. Redaktor ma prawo oczekiwać, aby posprzątał za sobą.

Tylko prawdę. Zgłosisz się do mnie, do redakcji pojutrze o dwunastej. W samo południe. Z tekstem. Zredagujemy go. I podpiszemy z tobą kontrakt. Właściwie już go masz. To dżentelmeńska umowa. No, do zobaczenia. Cieszę się, że będziemy razem pracować. A teraz uciekaj. Jestem tu jeszcze z kimś umówiony.

Czułno wstał oszołomiony. Właściwie wszystko dobrze się skończyło. Napisze tekst. Opisze sprawę. Przecież nie miał pewności, czy Lew był kapusiem. Myślał tak na podstawie danych, które dostał od Siwickiego, od ubeka. A czy może być pewny, że akta nie były sfałszowane? Nawet Wilczycki w komentarzu napisał, że gazeta niczego nie przesądza. Przecież wszyscy nie mogą się mylić. Trzeba brać pod uwagę ich zdanie. Przypomniał sobie Kingę: „Rozumiem, że można popełnić błąd, ale wbrew wszystkiemu trzymać się go...” Jaki ma sens zaprzeczanie rzeczywistości? Zresztą, przecież niczego nie będzie przesądzał. Odczepi się od tej sprawy. Od tej parszywej lustracji. I podejmie kolejne wyzwania. Właściwie wszystko dobrze się kończy. Wychodząc na ulicę splunął obficie. Chciał wypluć niesmak, pozostałość po wczorajszym pijaństwie.

Bogatyrowicz patrzył za oddalającym się niepewnie dziennikarzem. Właściwie poszło łatwiej niż mógł przypuszczać. Będzie jeszcze trochę zachodu z redakcją jego tekstu, ale nie za dużo. Zgodzi się na potrzebne zmiany. Nie zrezygnuje z posady w „Słowie”, nie zrezygnuje z dziennikarstwa, z kariery, z życia, do którego się przyzwyczaił. Tylko na początku nie należy go zanadto przyciskać. Tekst Czułny to tylko pretekst do komentarza, który napisze sam Bogatyrowicz albo zleci któremuś z zastępców. Artykuł będzie czytany już z gotową interpretacją. A sam Czułno? Cóż, Niecnota miał rację. Czegóż zresztą oczekiwać po młodym pismaku. Zwykły człowiek. Nawet chciał być przyzwoity. Jest zdolny. Będzie z niego pożytek. Teraz wyjątkowo łatwo da się przekonać do koncepcji Bogatyrowicza. Będzie je namiętnie realizował. Właśnie dlatego, że chce być przyzwoity.

Bogatyrowicza ogarnęła melancholia, której nie rozumiał. Nostalgia zwycięzcy, pomyślał. Zamówił następny koniak.

Poprzedniej nocy przespał się z Marią. Zrobił to przede wszystkim ze względu na Wilczyckiego. Maria podobała mu się ciągle, ale myślał, że to dawno zakończona sprawa. Sypiał z nią kilka lat temu. Kilka razy, kiedy przyjeżdżała do niego do Warszawy. Była wtedy studentką. I była piękna. Młoda, naiwna i chyba w nim zakochana.

Kiedy przyjechał do Uznania, jej rodzice zostawili mu chatę. Okazało się, że wraz z córką. Po spotkaniu znajomi zaciągnęli go na popijawę. Pojawili się ci, których już dawno nie widział. Chciał do Marii dojechać w jakiejś formie, a dotarł zupełnie pijany. Obudził się, gdy przygotowywała śniadanie. Była trochę nieswoja, a on nie za bardzo potrafił przypomnieć sobie wydarzenia ostatniej nocy. Pamiętał impresje. Niezdarnie rozbiera ją, tak że ona musi mu pomagać, tarzają się na łóżku, wreszcie wciska jej głowę między swoje nogi i przewraca się na nią. Potem wspomnienia urywały się. Nie przejmował się tym zbytnio. Maria i tak gotowa była na każde jego wezwanie. Były także inne. Potem nie widział jej długo. Kilka lat. Nie przyjeżdżała do Warszawy, on nie miał powodu, żeby jeździć do Uznania. Niespodziewanie spotkał ją jakiś czas temu. Przeprowadziła się. Była piękna, inną już, dojrzałą pięknością. Była business woman. I była związana z Wilczyckim. Sytuacja prowokowała nieco, ale nie na tyle, aby podjął próbę zdobycia jej ponownie. Potem jednak ruszyła afera Lwa i Bogatyrowicz poczuł, że walka toczy się również w tym wymiarze. Maria czuła to także. Na ich pierwszej od wielu lat randce oświadczyła, że zerwała z Wilczyckim. Bogatyrowicz był rozczarowany. Wolałby bezpośrednio odebrać ją redaktorowi „Kuriera”. Dodatkowo Maria odmówiła przyjścia do niego, gdzie, jak był pewien, miało sfinalizować się ich spotkanie. Wspomniała nawet coś o ostatnim razie – nie chciałabym, aby skończyło się tak samo – i oświadczyła, że kochankami więcej już nie będą. Obudziła w nim ambicję. Musiał spotkać się z nią jeszcze kilka razy, zaprowadził ją nawet do Niecnoty. Zdawał sobie sprawę, że odwiedziny takie mają dla kobiet (i nie tylko) charakter inicjacji. Wreszcie wczoraj wylądowali u niego i, jak można było oczekiwać, w łóżku. Po wszystkim Maria wyznała mu, że ich ostatnia przygoda erotyczna była dla niej wyjątkowym upokorzeniem. Okazało się, że zasnął z członkiem w jej ustach. Zdumiona, że mimo jej wysiłków wiotczeje, zrozumiała sytuację, gdy usłyszała miarowe chrapanie. Miała nawet problemy, żeby się spod Michała wydostać. Z trudem powstrzymał się od śmiechu. Tym razem wszystko było dobrze. Rano, słysząc pytanie o termin kolejnego spotkania, zrozumiał to, czego domyślał się już wcześniej. Maria grała o wszystko. Wykręcił się nadmiarem roboty i serią spotkań. Obiecał telefon. Była piękna, interesująca, a więc niebezpieczna. A Bogatyrowicz nie chciał się wiązać.

Może się starzeje? To nieuniknione i musi dotknąć nawet jego. Ale wiek nie doskwierał mu jeszcze. Może za wyjątkiem tych dziwnych stanów, które nie pozwalały mu cieszyć się tym, co osiągnął, a co jego samego przyprawiało chwilami o zawrót głowy. Niekiedy budził się i zdumiony uświadamiał sobie, gdzie jest. Bo jego roli nie definiowały sprawowane przez niego funkcje. Wydawałoby się imponujący tytuł szefa – i to samowładnego – największej gazety środkowowschodniej Europy był tylko mizernym refleksem jego realnych możliwości. Chwilami myślał, że jest tym, który utrzymuje ład w Polsce, w tej części Europy. W jednym ze swoich artykułów Marecki niedwuznacznie porównał go do Chrystusa.  Sam zażartował z tego w rozmowie z Returnem. Gdy jednak ten zaczął kpić z Mareckiego, zirytował się: „Żartowniś z ciebie. Nie lubisz odwołań do Ewangelii. Nie dziwię ci się, ciekawe do kogo ty możesz być porównany?!” Return przysiadł jak uderzony pies.

Bogatyrowicz nie zajmował się nigdy dokładniej losami swojego, chyba najważniejszego, pracownika i kolegi. Znał go jeszcze z czasów przedsolidarnościowej opozycji. Dwadzieścia kilka lat. Coraz bardziej cenił jego inteligencję i wiedzę – oddane jemu, a więc dobrej sprawie. Różne rzeczy słyszał o opozycyjnej przeszłości Returna, ale wolał się w nią nie zagłębiać. Kiedyś, w trakcie popijawy, redaktor zaczął się mu zwierzać. „Nie jestem spowiednikiem”, przerwał mu sucho, trzeźwiejąc od razu Bogatyrowicz. Wytrzeźwiał również Return. Wiedza taka przeszkadzałaby tylko. Ważne jest, co Return robi dziś, a Bogatyrowicza stać było, aby zapomnieć o jego przeszłości. Wybaczyć mu ją. Taki akt, nawet jeśli pozostał w niedopowiedzeniu, wywoływał wdzięczność. Uzależniał. Return wpatrywał się w Bogatyrowicza psimi oczami.

Czasami Bogatyrowicz budził się nieprzytomnie i nie mógł się odnaleźć. Jeśli nie było przy nim kobiety, powroty te trwały dłużej. Dotykał pościeli i powoli odzyskiwał dom. Ubecy nie mogą już zacząć walić do jego drzwi, wywlec go i zamknąć na nie wiadomo jak długo. Więzienia nie pozwalały o sobie zapomnieć. Zatrzaśnięte klatki. Ściany blisko twarzy. Półmrok. Brak tchu. Świadomość, że w tych kilku metrach już na zawsze zamknie się jego życie. Rozpacz bezsennych nocy, której nie wolno ujawnić.

Teraz myśli, że warto było, bo to on, Bogatyrowicz, wyznacza szlaki swojego kraju i tej części Europy, a może, w pewnym stopniu, i całej Europy. To on nie dopuścił, aby kraj stoczył się w szaleństwo rozliczeń, z którego korzystałyby złowrogie postacie, szykujące się do przejęcia władzy, gotowe zaapelować do najniższych uczuć, do żądzy zemsty. Raz przebudzony tłum potrafi zniszczyć wszystko, zanim nie zmęczy się, uspokoi i odda władzę najbardziej bezwzględnym, najmniej powołanym do rządzenia. Trzeba było bronić kruchego świata kultury, który potrzebuje autorytetów. Co z tego, że zawiodły wielokrotnie w czasie próby? Wiedzą o tym, i wiedzą, że Bogatyrowicz im to wybaczył. Są z jego świata, który zna miary i porządki. I to wystarczy.

Smuga cienia? Ile jest ich naprawdę? Ile musi ich przejść dojrzały człowiek, żeby pozbyć się złudzeń i nie stracić ochoty do walki? Kolejne rozdziały pieśni doświadczenia. Należy zrozumieć, że dobro nie rodzi się tylko z dobra. Zrozumieć, ile przemyślności i przebiegłości trzeba, aby świat utrzymać w ramach, aby nie rozpadł się na szalejące żywioły. Tego nas uczy doświadczenie XX wieku. To nie cynizm, tylko najgłębsze wyrzeczenie. Poświęcenie naiwności, twarda konfrontacja z rzeczywistością w imię ideałów. Gorzka wiedza o ludzkiej słabości, z którą nie wolno zdradzać się na co dzień, bo ci, nieliczni, którzy to robią, jak Niecnota, lądują na marginesie. I tylko czasami, jak teraz, gdy Bogatyrowicz patrzy w miejsce, gdzie siedział jego przyszły pracownik, trudno mu oprzeć się rujnującemu uczuciu pogardy. A jednak coraz częściej powraca ono do niego. Ma dwie twarze: zwycięstwa i pustki. Z czasem pustka zaczyna dominować. Dlatego trzeba strzec się pogardy. Chociaż coraz trudniej. Trudno przecież oprzeć się poczuciu łatwego zwycięstwa.

Melancholia minie, myślał, wychylając kolejny koniak. Zostanie zwycięstwo. Wiedza o mechanizmach świata i zdarzeń, które kształtował. Zaczajony w wielkiej maszynowni świata, osłoniętej przed oczyma zwykłych śmiertelników, wiedział i działał. Patrzył od wewnątrz, spoza ścian, które dla niego były tylko przeźroczystą szybą. Tylko otrząsnąć się z tej melancholii. Może jest ona jednak cieniem jego roli, wpisana w miejsce, które zajmował? Może musi pogodzić się z nią? Patrzył na sylwetki uwijających się obok, odgrywających przy stolikach swoje małe spektakle; postacie, które rzucały na niego niepewne i ukradkowe spojrzenia. Właściwie żywił dla nich współczucie. Wyrozumiałość. To dla nich pilnował ładu tego świata. Był niczym jeden ze sprawiedliwych w Talmudzie, których obecność nie pozwala zginąć światu. Był nim.

(koniec rozdziału ósmego)

ZOBACZ ZDJĘCIA I PRZECZYTAJ RELACJĘ Z PROMOCJI KSIĄZKI W KLUBIE TRAFFIC

"DOLINA NICOŚCI" JUŻ W KSIĘGARNIACH! Wierzę, że kolejne odcinki powieści będą zaczynem gorącej dyskusji. Liczę na Was, na Wasze uwagi i oceny. Proponuję Wam również zabawę. Zainteresowani mogą kontynuować powieść na własną rękę. Będą odgadywać intencje autora, a może tworzyć dla nich interesujące uzupełnienie, albo ważny kontrapunkt. Dla najciekawszych wypowiedzi przewidziane są symboliczne nagrody.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka